Ciechocinek to polskie Baden Baden, prawdę mówiąc kojarzył mi się dotąd z nudą. Moja mama była częstą bywalczynią sanatorium (jako bardzo schorowana osoba), odwiedziła więc również to miasto, ale mnie, bardzo jeszcze młodej, wydawało się
najnudniejszym miejscem pod słońcem. Sami „starzy”
i chorzy ludzie spacerowali z
wolna, podpierając się laskami lub opierając się leniwie siedzieli na ławkach,
wpatrzeni w kwiatową rabatkę.
Ani się obejrzałam a sama osiągnęłam wiek, traktowany
niegdyś z lekką pogardzą i
zniecierpliwieniem, zdrowie zaczęło szwankować i oto znalazłam się tu, w
Ciechocinku, wraz z mężem, po blisko 2 latach oczekiwania. Wolałam Busko, gdzie
już raz byłam, no ale trudno.
Jak tylko przyjechałam wiedziałam już, że pokocham to
miejsce. Nic mi nie przeszkadzało – mały pokój, poprzednio jednoosobowa
izolatka, przekształcona w dwójkę, bez balkonu, ale za to świeżo po remoncie –
no cóż, mogło być gorzej. Staruszkowie, osoby po operacjach, schorowane,
kuśtykające – przecież wszyscy, tak jak ja,
przyjechali po zdrowie. Sanatorium „Gracja” to nie moja ukochana Grecja,
ale i tak od razu poczułam się tu fantastycznie!
Ciechocinek to miejsce poza czasem i przestrzenią, jakbym
znalazła się na innej planecie, gdzie liczy się tylko dobre samopoczucie i
wszystko jest temu podporządkowane. W moim domu wisi obrazek, który budzi nostalgię, nieokreśloną tęsknotę za poczuciem, że istnieje tylko ta jedna chwila i nic więcej. Rzecz
dzieje się prawdopodobnie na przełomie XIX i XX wieku w parku, pełnym
kwitnących drzew i kwiatów - na pierwszym planie dzieci grają w piłkę, w tle
na ławce jakaś para, być może zakochani lub przyjaciele prowadzą konwersację. Nic
ważnego, ot, zwyczajny dzień. Patrzę na ten obrazek i tęsknie za poczuciem
bezpieczeństwa i beztroską, którą emanuje. W Ciechocinku jest tak, jakbym
znalazła się w samym jego centrum. Nie ma obowiązków, pośpiechu, problemów –
pozostały poza rogatkami. Rano wstajemy
i rozpoczynamy zabiegi, w międzyczasie śniadanie, po obiedzie czas należy już
tylko do nas. Polubiłam spacery, nieśpieszne, leniwe, trzymając się za ręce
wędrujemy godzinami, bo w Ciechocinku jest gdzie chodzić. Przede wszystkim
długie, kilkukilometrowe tężnie, przy których oddycha się uzdrawiającą solanką.
Cudownie zielony, kolorowy Park Zdrojowy z Jasiem i Małgosią, których co prawda
jeszcze nie zamontowali (tak jak i dywanów kwiatowych, czekających na
zimną Zośkę), ale i tak jest bajecznie, bo zieleń w pierwszych dniach wiosny
buchnęła z oszałamiającą siłą. Białe i czarne łabędzie pływają w swoich stawach
a ptakom dzioby się nie zamykają.
Na tle łabędzi |
Biały |
I czarne |
Jest dość
pusto, bo sezon jeszcze się tu
nie rozpoczął i chociaż sanatoria są czynne przez cały rok, myślę, że latem
jest znacznie więcej ludzi. Nie mógł nam się trafić lepszy czas na turnus,
obejmujący długi weekend i zmianę pór roku – przyjechaliśmy w kurtkach i
szalikach, teraz chodzimy w krótkich spodniach i podkoszulkach. Na naszych
oczach zakwitły bzy i kasztany. Sosnowy park tuż koło naszego sanatorium odurza
zapachem a fontanna Helwinga mieni się kolorami, tworząc każdego wieczoru
spektakl, od którego nie można oderwać oczu.
Mamy swoje ulubione trasy. Idąc ulicą Kościuszki mijamy piękny, zabytkowy kościół parafialny i
zawsze zatrzymujemy się przy starej sośnie, oplecionej przez żelazną ławkę, na
której umieszczono tabliczkę z informacją, że tu właśnie lubiła siadać Mieczysława
Ćwiklińska. Podobno czekała na otwarcie kinematografu, znajdującego się po
drugiej stronie ulicy. Siadamy na tej ławeczce, zawsze chwilę porozmawiam z
Panią Miecią, pytam o tajemnicę jej kunsztu aktorskiego, pozdrawiam serdecznie
a potem idziemy dalej aleją wysadzaną bzami i kasztanami, które właśnie
zakwitły, mijając pomnik Romualda Traugutta, dochodzimy wreszcie do serca
Ciechocinka – słynnej fontanny Grzybek, obleganej przez rzesze kuracjuszy.
Ponieważ wolimy wdychać powietrze z
okolic tężni a nie Grzybka, idziemy dalej alejką z wystawą szkiców i akwarel
Karola Kossaka. Nie możemy spokojnie minąć cukierni „Wiedeńska”, która wciąga nas
niemal codziennie, jak czarna dziura, tyle że bardzo słodka. Pijemy aromatyczną
kawę, jemy przepyszne ciastka lub lody, które pozostawiają w nas poczucie winy
– staram się je stłumić tłumacząc sobie, że to jest czas na przyjemności i
wypoczynek, poza tym tu jest znacznie szybsza przemiana materii.
Słynna cukiernia "Wiedeńska" |
Na deptaku w Ciechocinku :-) |
Posileni
słodkościami idziemy dalej, mijają nas konne tramwaje, dorożki i ryksze, od
czasu do czasu przemknie samochód, wyglądający, jakby pojawił się tu
przypadkiem, na chwilę skręcamy, żeby chociaż przejść koło drewnianego teatru z
magicznym wnętrzem, któremu już oddałam cząstkę swego serca marząc, że kiedyś
tam zagram, i wreszcie dochodzimy do tężni -
spacerujemy wzdłuż nich godzinami, siadając od czasu do czasu na jednej
z licznych ławek, rozstawionych dla kuracjuszy, żeby mogli odpocząć po trudach
wędrówki. Jest bosko.
Od czasu do czasu robimy też sobie wycieczki, byliśmy w
Licheniu i dwukrotnie w Toruniu, mieście w którym spędziłam wiele przyjemnych i
ważnych dla mnie chwil, uwielbiam zresztą toruńską starówkę. Byliśmy też w pobliskiej Nieszawie z zabytkowym
XV- wiecznym kościołem pod wyzwaniem św.
Jadwigi, zbudowanym w stylu późnogotyckim.
Wnętrze urzekające |
Samo miasto nie jest ciekawe, wydaje
się zaniedbane i dość puste, ale za to pięknie położone nad samą Wisłą.
Pojechaliśmy 2 kilometry dalej i w miejscowości Przypust trafiliśmy na
prawdziwy skarb – zabytkowy drewniany Kościół modrzewiowy z XVII wieku. Położony
na wzgórzu, w miejscu, w którym kiedyś był gród średniowieczny, otwarty jest
tylko 5 razy w roku – mieliśmy szczęście, bo przyjechaliśmy 8 maja a kościół
jest p.w ŚŚ Stanisława Bpa i Marii
Magdaleny i wieczorem tego dnia odbywała się msza, mogliśmy więc wejść do
środka i wszystko dokładnie zobaczyć. Kościół, drewniane ołtarze, ławki i chór
wymagają natychmiastowego remontu, aż żal, że tak wspaniałe miejsce może po
prostu się rozpaść, bo nie poświęcono mu wystarczającej uwagi.
Prawda, że piękny? |
Ołtarz główny |
Uwielbiam stare kościoły i starożytne miejsca kultu, im
starsze tym lepsze. Jest w nich rodzaj energii, który mnie uwzniośla i po
prostu uszczęśliwia. Być może dlatego, że moja Wenus wraz z Saturnem umiejscowili
się w Strzelcu.