Translate

niedziela, 24 czerwca 2012

Pluton i Santorini


Kiedy mam zły dzień, czuję się opuszczona, odrzucona, niezauważona  lub ogarnia mnie melancholia włączam komputer i przeglądam zdjęcia z wakacji – i magia zaczyna działać, otwiera się przede mną świat pełen słońca, błękitu, letniej beztroski. Na fotografiach uśmiechnięte twarze, w tle jasność, morze, góry, wiekowe kościoły, monumentalne katedry, niezwykłe dzieła sztuki, cudowna architektura, wspomnienie chwili. „Ooo taki wiatr był wtedy, masz takie rozwiane włosy, pamiętasz? A ten mały piesek? Nie większy niż Twoja stopa, mieścił Ci się na dłoni, pamiętasz? Ach jakie pyszne były te lody! I ta pizza, pamiętasz?” Pamiętam. Wiatr we włosach, pieska, lody, pizzę. Pamiętam. I to poczucie że świat jest tu i teraz a życie smakuje jak ambrozja. Dawkuję sobie potem rozkosz wspomnień przez resztę roku  kropla po kropli, przełykam powoli, żeby jak najdłużej pozostał na języku subtelny smak…
I znów we mnie wschodzi słońce, rozświetla mroki, moje problemy nie wydają mi się już tak wielkie, świat staje się radosny a nadzieja na kolejny wyjazd mobilizuje do działania.





Zwana Strongyle czyli Okrągła, Kalliste czyli Najpiękniejsza, Santa Irini czyli Święta Irena – SANTORINI, wyspa-wulkan, którego erupcja 1500 lat p.n.e spowodowała  jedną z największych globalnych katastrof a także, jak przypuszczają niektórzy naukowcy była przyczyna zagłady cywilizacji minojskiej na Krecie, dziś objawia się jako jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie, urzeka błękitno-białą zabudową na tle wulkanicznej czerni zboczy. Kiedy statek powoli wpływał do caldery, urwiska pozostałego po wybuchu, mocno ściskałam rękę męża, bo świadomość, że znajduję się w samym środku niszczącej siły, której nic powstrzymać nie może, kiedy już nadejdzie jej czas, przywołała w moim umyśle skojarzenie z działaniem Plutona, ciężkiej pokoleniowej planety, mającej silnie destrukcyjny, ale również transformujący wpływ, kiedy działa na planety osobiste. Energię Plutona odczuwałam boleśnie, kiedy tranzytował moje planety w  Strzelcu, na szczęście dla mnie od kilku lat jest już w Koziorożcu. Konsekwencje tego tranzytu są widoczne dopiero po latach i chociaż trudno być wdzięczną władcy podziemi, że zabiera nas na wędrówkę po mrocznych czeluściach własnego wnętrza,  stosuje przymus i presję, testując naszą odporność na zranienie, to jednak wewnętrzna siła, jaka staje się naszym udziałem u kresu tej drogi może okazać się cennym skarbem. Piękno życia, jakie dostrzega się po wyjściu z mroku ma dla mnie teraz obraz skąpanej w słońcu, bieli i błękicie Santorini.






piątek, 22 czerwca 2012

Zbrodnia z premedytacją


Wczorajszy (a właściwie już przedwczorajszy) wieczór spędzony w Teatrze Polonia. Dawno nie widziałam tak po mistrzowsku wymyślonej i zagranej roli, jaką uraczył  widzów Wojciech Malajkat w „Zbrodni z premedytacją” według Witolda Gombrowicza w reż. Izabeli Cywińskiej.  Mistrzostwo świata! Aktorstwo rodem z czasów, kiedy jeszcze tworzono na scenie kreacje, w których znaczenie miał każdy gest, spojrzenie, grymas twarzy, tembr głosu aktora zamiast obecny styl prostego „bycia”, wypełnionego mniejszym lub większym wdziękiem wykonawcy.  Wojciech Malajkat zbudował postać głęboko osadzoną w duchu i klimacie gombrowiczowskiego świata, ale też poszedł o krok dalej i oto widzimy rzeczywistość wymyśloną, stwarzającą się na naszych oczach, kreację w kreacji, w której jest zamysł autora, interpretacja reżysera i zewnętrzna oraz wewnętrzna struktura postaci, wypełniona charyzmą aktora. Brakuje mi słów, żeby przekazać myśl, skłaniającą do zachwytu nad  konstrukcją idealną, pojawiającą się w teatrze, którego już dziś nie ma - a jednocześnie nie tracącą nic ze współczesnego wyrazu. Zresztą  wszyscy aktorzy znakomicie odnaleźli się w konwencji kreacji w świecie kreacji.
Oglądając spektakl  naszła mnie też refleksja, że jego klimat doskonale opisuje obecny układ planet na niebie, gdzie zbliżająca się kwadratura Jowisza w Bliźniętach do Neptuna w Rybach odzwierciedla atmosferę napięcia, wynikającą z zagubienia głównego bohatera, usiłującego  w atmosferze niepewności i zamglonych okoliczności rozwikłać zagadkę zbrodni, której nie popełniono i wydać werdykt za wszelką  cenę, nawet wbrew oczywistym przesłankom, stosując półprawdy, manipulację a także wyciąganie wniosków z błędnych przesłanek. Neptun jest tutaj silniejszy, więc dowody trzeba nagiąć do postawionej tezy i wydanego wcześniej werdyktu. Jednocześnie cała historia miała w sobie coś z kwadratury Urana w Baranie do Plutona w Koziorożcu – nawet jeśli zbrodni nie popełniono, to trzeba było ją wymyślić…

wtorek, 19 czerwca 2012

I znów Jowisz


Jowisz powiększa wszystko, czego się dotknie, wędrując więc przez I dom, który oznacza nas samych oraz nasze ciało,  sprawia, że czasami możemy przytyć dosłownie od „patrzenia na jedzenie”. Wiem coś o tym, bo właśnie tranzytuje mi I dom. Zaczęłam nagle  gustować w kuchni obcych krajów, posiłki spożywam ze smakiem w zdecydowanie zbyt dużej ilości…
Ciekawa jestem jak zmienia się w tej sytuacji jego stosunek do jedzenia w zależności od znaku, w którym aktualnie przebywa. Jowisz to nasze wewnętrzne poczucie szczęścia, pełni i dobrobytu a jednocześnie kodeks moralny, wartościujący każdą rzecz, z którą się zetknie. Jowisz ocenia rzeczywistość z miejsca, w którym się znajdzie według zasady - punkt siedzenia określa punkt widzenia.  Potrafię sobie wyobrazić, że w Baranie wszystko przyprawi na ostro, bo uzna, że to co dobre jest pikantnie, w Byku zje wykwintnie i koniecznie all inclusiv, w Bliźniętach będzie chodzić od knajpy do knajpy, dyskutując zawzięcie o wyższości makaronu pesto nad bakłażanem w pomidorach, spróbuje wszystkiego co na stole, ale nic mu nie będzie smakować, bo tu najtrudniej mu jest wyrazić siebie,  w Raku jest silny, więc zostanie w domu i będzie uszczęśliwiał otoczenie pysznymi daniami z najbardziej tradycyjnych potraw świata, w Lwie urządzi przyjęcie na 100…nie – na 200 osób i poda niezliczoną ilość pięknie przybranych przekąsek i zakąsek (wszystkie w odmiennym kształcie i kolorze), w Pannie będzie biegał po sklepach ze zdrową żywnością, kupował wszystko z wcześniej utworzonej  listy i przyrządzał według dokładnie skatalogowanych przepisów, całkowicie gubiąc smak potraw, bo w Pannie też nie czuje się najlepiej, w Wadze wyda przyjęcie, a jakże, ale najwyżej dla 20 osób, za to będą to same gwiazdy i prominenci, poda kaczkę po pekińsku i schab w sosie muślinowym bo tu jedzenie musi być sztuką, w Skorpionie weźmie kredyt i pójdzie do najlepszej restauracji, zaprosi partnerów biznesowych żeby wspólnie omawiać najbardziej tajemne plany zniszczenia konkurencji, w Strzelcu jest u siebie, z entuzjazmem więc urządzi biesiadę, alkohol poleje się strumieniami a Jowisz coraz bardziej rumiany i podochocony będzie dyskutować o sztuce, podróżach i sprawiedliwości. W Koziorożcu  jest na wygnaniu, więc niezadowolony marudzi, że wszystko twarde i niesmaczne ale zapraszając na obiad szefa wyda majątek, żeby go zadowolić w nadziei na awans. W Wodniku natomiast zaprosi przyjaciół na ucztę i nie omieszka stworzyć  najbardziej niezwykłego menu, jakiego nawet nie można sobie wyobrazić. W Rybach jest mocny ale dość samotny, wyjedzie gdzieś nad wodę, rozłoży obrus na trawie i popijając chianti będzie marzył o dalekich podróżach, niedostępnych księżniczkach, tajemniczych kochankach…

niedziela, 17 czerwca 2012

Moja astrologia


Polacy przegrali z Czechami. Nie jestem fanką futbolu, ale rozumiem jak czują się piłkarze i ich kibice.
Przegrana. Jej gorzki smak znam odkąd sięgam pamięcią. Zdarzały się oczywiście w moim życiu również chwile triumfu, znam słodycz sukcesu, ale to porażki sprawiały, że zmuszona byłam zatrzymać się i zastanowić nad sobą. Dlaczego tak się stało? Czy zawiniłam? Jeśli tak, to w jakim stopniu? Czy mogłam tego uniknąć? Czy to w ogóle zależało ode mnie? Co zrobiłam źle? Czy mogę to zmienić? Czy dałam z siebie wszystko? Czego zaniechałam? Dłubałam w sobie, dłubałam, aż w końcu odkryłam astrologię! To zmieniło moje życie. Zrozumiałam jak bardzo wszyscy różnimy się od siebie, czerpiąc jednocześnie z tych samych źródeł. Dla przykładu Jowisz, symbolizujący to, co symbolizuje – a jest tego długa lista - w każdym horoskopie co innego znaczy i ma coś innego do powiedzenia jego właścicielowi a zależy to nie tylko od jego pozycji zodiakalnej i horoskopowej oraz aspektów, ale od układu całości kosmogramu. 
Nie wystarczy dowiedzieć się co dana planeta oznacza w każdym znaku i domu, bo prawdziwy człowiek to tajemnica i czasem potencjał planety może w ogóle nie być wykorzystany, tak w korzystnym, jak i negatywnym znaczeniu. Bywa, że nie chcemy zmierzyć się ze swoim Cieniem, jak to Jung nazywał i wolimy żyć w przekonaniu, że to świat nas krzywdzi a my jesteśmy jego ofiarą, do głowy nam nie przyjdzie, że moglibyśmy zmienić swoje przekonania. Bywa też odwrotnie, nie korzystamy z naszym talentów, nie rozwijamy ich, bo zbyt wiele energii poświęcamy interesom tylko kilku planet, reprezentujących poszczególne części naszej psychiki, zaniedbując pozostałe.
Lubię wyobrażać sobie horoskop jak scenę, po której poruszają się aktorzy, a są nimi planety, grające takie role, jakie im się narzuci. Kto jest reżyserem? My. Każdy z nas dla siebie samego. Nasza WOLNA WOLA, którą zostaliśmy obdarzeni przez Stwórcę, jakkolwiek byśmy Go pojmowali. To my poruszamy wszystkie postaci i dajemy im życie, to od nas zależy która z nich zagra główną rolę a komu powierzymy epizod. Oczywiście najpierw musimy poznać potencjał, jakim dysponuje każdy z aktorów, ale musimy też mieć świadomość, że czasem ten, który wydaje się słaby i pozbawiony zdolności może trafić na rolę, w której okaże się wyśmienity, bo albo uda nam się go skłonić do wytężonej pracy, albo zadanie dotyczyć będzie jego najgłębszej natury. Jeśli nawet nie napisaliśmy sztuki, którą przyszło nam grać, możemy sprawić, że reżyseria dostarczy nam takiej przyjemności, że ani się obejrzymy a spadnie kurtyna i otrzymamy brawa.
A teraz kilka słów o mojej astrologicznej drodze, którą podążam już od 15 lat. Kiedy zaczęłam interesować się astrologią i numerologią były to dziedziny zdecydowanie niszowe w naszym kraju. Literatury było niewiele, ale z zapartym tchem czytałam wszystko, co było dostępne na naszym rynku. Leszek Weres, Leon Zawadzki, Piotr Piotrowski, Wojciech Jóźwiak – to nazwiska, które rozpalały moją wyobraźnię,  główną wiedzę jednak czerpałam z osobistych spotkań z obdarzoną ogromną wiedzą i charyzmą Donką Madej, będącą znakomitym astrologiem i numerologiem, ale również reżyserem operowym, co czyniło ją w moich oczach kimś bliskim ze względu na zbieżność zainteresowań i doświadczeń zdobytych z podobnych środowisk. Spotykaliśmy się w małych grupach, czerpiąc radość z przebywania wśród osób, dzielących wspólne zainteresowania i spojrzenie na rzeczywistość, ucząc się nie tylko zasad, rządzących tą starożytną i królewską wiedzą ale również, a może nawet przede wszystkim, etyki związanej z jej stosowaniem. Potem nastąpiła przerwa, kilka lat, w trakcie których testowałam zdobytą wiedzę na sobie, swoim otoczeniu, znajomych, bliskich i wszystkich osobach, z którymi wchodziłam w relację. 4 lata temu postanowiłam jeszcze bardziej pogłębić swoją wiedzę i wtedy zorientowałam się, że polska astrologia rozwinęła się w tym czasie bardziej, niż przypuszczałam. Zapisałam się do Polskiego Stowarzyszenia Astrologicznego i dzięki temu mogłam się zetknąć z zupełnie innym spojrzeniem na wszystko, czego się do tej pory nauczyłam. Jest to wybitną zasługą założycielek Stowarzyszenia – Mii Krogulskiej i Izy Podlaskiej-Konkel. Trudno nie docenić ogromnej pracy, jaką włożyły w rozwój profesjonalnej astrologii i integracji środowiska. Obydwie prowadzą Astroportal, stronę z ogromną ilością informacji z tej dziedziny a także założyły Warszawską Szkołę Astrologii, w której dowiedzieć się czegoś nowego mogą nawet osoby mocno zaawansowane, bo warsztaty prowadzone są tematycznie i pozwalają porządkować wiedzę. Organizowane przez obie dziewczyny Konferencje PSA z roku na rok rozwijają się i coraz bardziej przybliżają pasjonatom astrologii różnorodność spojrzeń na poszczególne dziedziny, składające się na tę jakże rozległą wiedzę. John Frawley, Alexander von Schlieffen, Kim Farnell, Martin Davis, Andrew Bevan to odrębne spojrzenia i nowe techniki, których nigdy bym nie poznała, gdybym nie wzięła udziału w wykładach i warsztatach, które zaprezentowali na konferencjach,  szczególnie, że jestem samotnikiem i indywidualistką w tej dziedzinie, niezwiązaną z żadnym „jedynie słusznym” kierunkiem. 
Astrologia to przygoda na całe życie, nieustannie otwierająca swoje tajemnice w zależności od poziomu rozwoju, jaki udaje nam się osiągnąć w trakcie naszej ziemskiej wędrówki. 

Kim Farnell i Andrew Bevan IV Konferencja PSA

Leon Zawadzki, Maria Pieniążek i MII Krogulska IV Konferencja PSA

Alexander von Schlieffen IV Konferencja PSA

Piotr Piotrowski IV Konferencja PSA

piątek, 15 czerwca 2012

Z wizytą u Jowisza


Dom swój  budowałam blisko 20 lat. Kosztował mnie wiele wysiłku, wyrzeczeń a nawet poświęceń. Nie był  moim celem, realizowałam raczej marzenie  męża. Przechodził wiele etapów, wymagał trudnych decyzji, sprawiał, że często brakowało nam pieniędzy na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb, czasem wiatr hulał po pokojach bez okien lub dach przeciekał, ale ostatecznie udało się nam go zbudować. Jest obrazem naszego małżeństwa i rodziny, budowanej  z wysiłkiem cegła po cegle, wbrew dzisiejszym tendencjom, które w przypadku problemów i trudności skłaniają do rozstań i szukania łatwiejszych dróg. Trochę na wyrost w stosunku do potrzeb, niezbyt dokładnie wykończony i umeblowany, ale położony w pięknym ogrodzie na skraju lasu w bezpiecznej odległości od dróg, innych zabudowań i ogólnie cywilizacji. Dom. Wytchnienie.
Przez kilkanaście lat jednak nie mieliśmy wakacji, po prostu nie wyjeżdżaliśmy nigdzie, nawet nad Bałtyk, na Mazury, do innych miast.  Bo po co, skoro tu jest tak pięknie? Zwykle nie było nas zresztą na to stać. Moje Słońce w Strzelcu znosiło wyrzeczenia z godnością, całą energię ładując w marzenia o sukcesach scenicznych i w studiowanie astrologii. Ułatwiał mu to trygon z  Uranem w Lwie. Niewidoczne, ukryte w promieniach Słońca Księżyc  i Merkury i tak niewiele miały do powiedzenia, bo nie mogły się przebić. Ale Wenus w Strzelcu cierpiała katusze, ograniczona bliskością surowego Saturna. „Ojej – wołała – ja chcę na wakacje! Za granicę, do innych krajów, poznawać obce kultury, zwiedzać kościoły i starożytne miejsca kultu – jęczała”. Saturn, acz niechętnie, po wielu latach powiedział w końcu: „No dobrze…ale na krótko i niezbyt często”. Wenus pomyślała: „Dobre i to” i tak zaczęły się nasze podróże. Odkryliśmy z mężem nową  pasję, coś co nas łączy, wspólny mianownik dojrzałego wieku.
Ten przydługi wstęp służy temu, żeby opowiedzieć zdarzenie z naszego ostatniego wyjazdu, które wydaje mi się dobrym początkiem  mojego nowego bloga.
Last minute w maju pozwoliło nam za 1/3 ceny znaleźć się na Krecie dokładnie w momencie, kiedy mój patron - władający Strzelcem Jowisz, planeta podróży i wyższej wiedzy, w koniunkcji  ze Słońcem w Byku przechodziły przez ascendent, wyznaczając czas na osobiste doświadczenie ich energii.
Chociaż Jowisz zwykle wszystko ułatwia ja nie mam tak dobrze, bo z urodzenia wybrał sobie mało przyjazne miejsce, więc wędrując po moim osobistym kosmogramie niesie ze sobą informację, że nie dostanę tyle, ile bym chciała. Już na lotnisku poczułam, że poprzedni dzień, spędzony głównie w aucie z klimatyzacją włączoną na najwyższe obroty z powodu niespodziewanego żaru, lejącego się z nieba, zaowocował bólem gardła i infekcją z tendencją do rozwoju. Niezły początek wymarzonej podróży! Na Kretę lecieliśmy po raz drugi, zauroczeni jej klimatem, wspaniałymi zabytkami, wielowiekową historią, cudownymi plażami i malowniczymi  górami. Tym razem na pobyt wybrałam okolice Chanii, miasta które pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Wenecka zabudowa, domy na wybrzeżu odbijające się w wodzie, kręte i wąskie uliczki, wymieszanie kultur, atmosfera krzyżujących się energii z całego świata pozostawiły w nas poczucie niedosytu, więc bardzo chcieliśmy tam wrócić.


Wylądowaliśmy na lotnisku w Chanii, przywitani łagodnym słońcem i przyjemnym wiatrem, jak na maj przystało. Hotel okazał się wspaniały, położony w przepięknym ogrodzie, pełnym kwitnących róż. Mimo rozwijającej się infekcji od razu poczułam się lepiej. Już następnego dnia zaplanowaliśmy, że pojedziemy w góry. Uległam prośbom, a wręcz naciskom mojego męża, marzącego już od  poprzedniego pobytu o oryginalnym kiju pasterskim w kształcie pastorału, na którym opierają się kreteńscy górale, żeby odpocząć lub pomedytować.  Krzysztof zobaczył taką laskę, kiedy zwiedzaliśmy klasztor Moni Arkadii i  w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w wiejskiej tawernie. Właściciel powiedział, że można ją  kupić tylko w Agios Mamas, wiosce położonej wysoko w górach. Ponieważ wtedy odmówiłam wyprawy tym razem obiecałam że się tam wybierzemy.  Po Krecie jeździ się okropnie – to znaczy widoki są oczywiście wspaniałe, ale drogi  kręte, wąskie,  często niczym niezabezpieczone, wiodą nad przepaściami  a mimo to wszyscy się wyprzedzają, nie widząc co jest za zakrętem. Koszmar! Adrenalina skacze raz za razem ale też trudno zapomnieć  taką wyprawę.


Znaleźliśmy na mapie Agios Mamas, okazało się, że to mało uczęszczana i rzadko odwiedzana przez turystów wioska na granicy Gór Idy,  oddalona ok. 30 km od Jaskini Idy,  do której ściągały pielgrzymki już w epoce brązu. Według starożytnych mitów w tym miejscu przyszedł na świat Zeus – tak w każdym razie mówi tradycja.  Wyjechaliśmy wczesnym rankiem, ja byłam po nieprzespanej nocy, bo katar, nadmiar wrażeń i mocna kawa trzymały mnie przytomną i w alercie przez wiele godzin. Droga wiła się, ale dopóki biegła wzdłuż wybrzeża nie było tak źle, kiedy jednak wjechaliśmy w góry coraz bardziej żałowałam, że dałam się namówić na tę eskapadę. Z nosa mi się lało, gorączka łapała, humor coraz bardziej się pogarszał, ale nie było już sensu wracać. Po drodze w malej wiosce o dźwięcznej nazwie Episkopi natrafiliśmy na ruiny średniowiecznej świątyni z VIII wieku, z ledwo widocznymi wspaniałymi freskami na suficie, miejsce było przepełnione magicznym klimatem i to trochę poprawiło mój nastrój.  Wreszcie dotarliśmy do Agios Mamas, przejechaliśmy senną i pustą ulicą, bo była pora sjesty i zatrzymaliśmy się na małym placu, z którego droga się rozwidlała w dwóch kierunkach. 



Co dalej? Nie wiem co sobie wyobrażaliśmy - że na środku wsi będzie sklep z laskami, w którym łatwo i bezproblemowo uda się kupić wymarzony przedmiot? Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie tylko nie wiemy gdzie szukać wytwórcy kijów, ale nawet nie mamy kogo i jak o to zapytać. W środku czegoś, co mogło być miejscową taverną siedzieli  mężczyźni, przypatrywali się nam ze zdziwieniem i pewną dozą zaciekawienia. Zaglądając do kieszonkowego słownika mąż usiłował wytłumaczyć czego szuka. Po wielu trudach wreszcie zrozumieli, że chcemy bastuni, zwaną również verga, każdy z nich miał taką, ale za żadne pieniądze nie godzili się ich sprzedać. Jeden z nich, wyraźnie złośliwy, powiedział, że odda swoją  ale za… 150 euro. W końcu odesłali nas do innej wsi, w której rzekomo jest jakiś wytwórca. Mówią, że niektórzy Kreteńczycy odbierają turystów jako kolejnych okupantów. Coś w tym jest, bo mężczyźni z tawerny wyglądali jak żywcem wyjęci  z opowieści o dzielnych partyzantach, broniących wyspy. Byłam wściekła, chciałam zamordować mojego męża, który nie zamierzał się poddawać w poszukiwaniach upragnionego skarbu. Nie pytajcie mnie dlaczego ten kij pasterski był dla niego tak ważny, nikt tego nie wie, nawet On sam. Modliłam się aby znalazł się ktoś, kto by nam ułatwił zrealizowanie tej dziwnej misji i pozwolił mi wrócić na wybrzeże, gdzie poczułabym się komfortowo i bezpiecznie. Prosisz – masz! Wyjeżdżaliśmy już, kiedy na skraju wioski zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby zapytać  jak dojechać do tej Zoniany, w której podobno ktoś robi  laski. Kobieta w nieokreślonym wieku zajęta była zbieraniem oliwek, u jej stóp kręciły się świnie i kury. Na nasze pytanie zareagowała dziwnym rodzajem paniki, rzuciła się w głąb ogrodu, krzycząc: „Peter!”. Po chwili wyszedł do nas mężczyzna średniej postury o ogorzałych policzkach, jak się później okazało prawdziwy Grek Zorba i płynną angielszczyzną zapytał czego szukamy. „O Jowiszu! – pomyślałam – dzięki Ci za tego człowieka, który stanął na naszej drodze!”  Gdy usłyszał czego szukamy zdziwił się i zapytał po co chcemy jechać do Zoniany, skoro tutaj, w Agios Mamas,  mieszka mistrz, który wytwarza znakomite bastuni  i jeśli mamy ochotę to On nas tam zaprowadzi. Humor od razu mi się poprawił, z ulgą pojechaliśmy za przewodnikiem, który wsiadł do samochodu i po przejechaniu dosłownie kilkunastu metrów zatrzymał się przed skromnym, ale bardzo przyjemnym domkiem.  Pomimo że nadal była pora sjesty głośno zawołał gospodarza. Do  ogrodu wyszedł nieduży mężczyzna o pogodnym wyrazie twarzy a tuż za nim życzliwie uśmiechnięta  żona z maleńkim dzieckiem na ręku, najwyraźniej wnukiem. Natychmiast na stole pojawiła się wódka raki, suszony chleb, który moczy się w wodzie (okazał się być jedną z pyszniejszych rzeczy, jakie w życiu jadłam), tradycyjny ser, pieczona ryba, duszone w oliwie karczochy, bakłażany i ziemniaki, kruche ciasteczka i herbatniki – słowem czym chata bogata. Byłam wzruszona szczerą gościnnością tych przemiłych, prostych ludzi. Laska się znalazła, a jakże, taka o jakiej marzył mój mąż i w cenie do przyjęcia.  Rozmawialiśmy każdy w swoim języku, to znaczy ja z mężem po polsku, z Peterem po angielsku a oni ze sobą po grecku, ale wszyscy doskonale się rozumieliśmy. Zapytałam naszego jowiszowego wybawiciela z kłopotu skąd u niego taka znakomita znajomość angielskiego – okazało się, że przez 15 lat mieszkał w Australii,  tańczył w greckim zespole ludowym, ale w końcu wrócił w rodzinne strony, ożenił się z Rosjanką, której córka  mieszka w Moskwie i śpiewa w Operze.  Moja córka jest reżyserem operowym, więc  wszystko nagle wydało mi się jakieś nierzeczywiste… Wymieniliśmy numery telefonów, zapisałam adresy, żeby przesłać robione w trakcie biesiady zdjęcia.


Na zakończenie  radosny  i rumiany od wypitej raki „Grek Zorba” zaprosił nas do swojego domu. Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które było jednocześnie salonem, sypialnią, kuchnią, jadalnią i gabinetem a na środku wisiał ogromny czerwony worek bokserski. „Grecka cepelia” – szepnął mąż. Gospodarz chciał jeszcze częstować nas winem, gościłby nas  może do rana, gdyby nie moje stanowcze stwierdzenie, że na nas już czas.

Całe zdarzenie było urocze i zdecydowanie poprawiło mi nastrój, ale to nie koniec  historii. Mój mąż wzruszony poświęceniem i determinacją, jaką wykazałam się realizując jego ( irracjonalne z mojego punktu widzenia ) pragnienie, chciał mi to jakoś wynagrodzić i wymyślił sobie, że na pewno marzę o tym, żeby dotrzeć do Jaskini Idy, hipotetycznego miejsca narodzin Zeusa, czyli krótko mówiąc Jowisza, będącego przecież  władcą  5 ważnych planet w mim horoskopie. Dla astrologa to rzeczywiście ważne, ale ja byłam zmęczona, chora i niewyspana…wypite raki podniosło mnie jednak na duchu i postanowiłam zaryzykować – w końcu to tylko kolejne 30 km., pomyślałam, wydaje się, ze blisko. W ciągu najbliższej godziny gorzko pożałowałam swojej decyzji. Jechaliśmy coraz wyżej i wyżej, drogą na skraju przepaści, minęliśmy Zonianę i Anogię, dalej okolica już była całkowicie wyludniona, miałam cały czas duszę na ramieniu, zwłaszcza że wypity alkohol powoli przestawał działać  i tracił swoją znieczulającą moc…
Wreszcie dojechaliśmy na parking  przed taverną, która o tej porze roku była całkowicie opuszczona i zamknięta. Zaparkowaliśmy obok jedynego samochodu, jaki tam stał.  Czułam się jakbyśmy byli sami we Wszechświecie, więc pojazd, świadczący o  czyjejś jeszcze obecności  poprawił mi samopoczucie i sprawił, że łaskawiej spojrzałam na otaczające nas piękno krajobrazu. Przed nami rozpościerał się Płaskowyż Nida, za nim dostojne góry w zimowej jeszcze gdzieniegdzie szacie, opromienione słońcem, wychylającym się zza chmur. Było cicho i niezwykle…być może dlatego zdobyłam się na ostatni już w tym dniu  wysiłek (w każdym razie miałam taką nadzieję) i postanowiłam wspiąć się pieszo do Jaskini Idy, skoro już tak daleko dotarłam.  W przewodniku napisali, że to 15-minutwy spacer. Akurat! Chyba biegiem! Z mozołem wspinaliśmy się dobre pół godziny, nie spotykając nikogo po drodze. Szłam i szłam, było  coraz zimniej, muszki oblepiały mi oczy, uszy, wszystkie odkryte części ciała, miałam wrażenie, że chcą mnie zjeść, nie można się było od nich uwolnić. W końcu dotarliśmy na sam szczyt a tam…okazało się, że nic nie ma – jaskinia była zasypana śniegiem.



Usiadłam załamana. Oto kwintesencja mojego życia – pomyślałam.  Czułam się rozczarowana, zła, zmęczona. Postanowiłam jednak porozmawiać z moim patronem, skoro już zdobyłam się na  wysiłek, żeby tu dotrzeć. „Jowiszu – mówiłam z wyrzutem do Niego w duchu  –czemu tak niewiele mi dajesz? Przecież jesteś szczodry a mnie głównie przynosisz długi. Musiałeś umiejscowić się w właśnie w Skorpionie?”. „Zbyt wiele poświęcasz, marnujesz energię – usłyszałam - dałem Ci głęboki wgląd w ludzką naturę, umiejętność  rozpoznania własnych emocji i przekazania ich innym, zdolność do współodczuwania i zrozumienia, czy to tak mało? Masz szansę uzyskać mądrość, staraj się”. Zawstydziłam się. Moje pragnienia były natury materialnej, a tu proszę – archetypowy Mędrzec i Nauczyciel przypomniał mi, że zostałam obdarzona wystarczająco hojnie, tylko może korzystać z tego nie w pełni potrafię…Poczułam się nagle uspokojona, jak po wizycie w starym kościele, cerkwi czy klasztorze, które zwiedzam z lubością i zaangażowaniem, bo czuję w tych miejscach energię, zbierającą  się przez stulecia a nawet tysiąclecia. Chęć zamordowania  małżonka, który mnie tu przywiódł, znacznie osłabła. Może o to właśnie chodziło. Wysiłek miał mi uświadomić, że nie ważne jak wysoko zajdę i ile mnie to będzie kosztować trudu, w ostatecznym rozrachunku pozostanę tą samą osobą, która rozpoczęła wędrówkę. W końcu to sama Droga się liczy a schodząc ze szczytu (bo przecież innej drogi nie ma) będę bogatsza o doświadczenia, które pomogą mi przetrwać.

W drodze powrotnej patrzyłam  z obojętnością na otwierające się przed naszymi oczami przepaście i zdradliwe zakręty.  Podczas kiedy mój mąż kurczowo ściskał kierownicę ja oddawałam się cichej medytacji. Czułam opiekę i wsparcie Jowisza, który przecież towarzyszy mi stale. W duchu widziałam Go jako symbol duchowości jako takiej, Boga objawiającego się pod każdą postacią w zależności od wyznawanej religii. Dla jednych będzie to Jahwe, dla innych Chrystus, jeszcze inni nazwą Go Buddą, Brahminem czy Mahometem – każdego będzie reprezentował Jowisz w naszym horoskopie. Odwieczna mądrość  i duchowy autorytet, prawa boskie ( w przeciwieństwie do ludzkich, którymi zarządza Saturn) to właśnie domena  Jowisza.  Szlachetny i  szczodry bez umiaru potrafi jednak ciskać gromy tam, gdzie jego prawa nie są przestrzegane a byt własny lub innych zagrożony. Nieustraszony obrońca sprawiedliwości stanie do walki jeśli zajdzie taka potrzeba. Oślepi błyskawicą, przytłoczy gromem, będzie raził piorunami, ale gdy burza emocji minie okaże wspaniałomyślność . Ten archetypowy obraz Boga sprawiedliwego, pełnego miłości i współczucia  a jednocześnie zdolnego niszczyć w akcie słusznego gniewu  jest wspólny wszystkim kulturom.  Obraz Chrystusa wyganiającego kupców ze świątyni bożej to właśnie Jowisz w działaniu. Podobne cechy  wykazują też ludzie z silnie zaznaczonym Jowiszem w horoskopie. Tryskają energią, gotowi obdarzyć nią każdego, kto akurat jest w potrzebie, ich cele są szlachetne a optymizm niczym nieograniczony. Niezdolni do działań pokrętnych i ukrytych pozbawieni są przebiegłości i sprytu, potrafią jednak zareagować otwartym gniewem, gdy dostrzegą, że gdzieś zagrożona jest sprawiedliwość. Jeżeli kogoś zabiją to w afekcie a nie z premedytacją. To urodzeni  nauczyciele, obrońcy uciśnionych, adwokaci, duchowni, wielcy podróżnicy oraz ogólnie ludzie, którzy zostali wyniesieni na szczyty przez innych a sukces osiągnęli  nie tyle dzięki uporczywemu wspinaniu się po szczeblach kariery, co jest domeną  Saturna, ile dzięki swej wiedzy, talentom, sile osobowości , wspaniałomyślności i fartowi, który jest wyrazem bożego błogosławieństwa.
Najbliższej nocy mój mąż miał sen. Śniło mu się, że staliśmy przed wejściem do jaskini o On zawołał moje imię wraz z deklaracją miłości. Nagle śnieg stopniał a z wnętrza jak z rogu obfitości wysypała się nieograniczona ilość złotych monet. Zgłosiliśmy ten fakt władzom, które dziękowały nam w imieniu całej Grecji,  że uratowaliśmy naród od bankructwa a dzięki skarbowi, który znaleźliśmy będą mogli spłacić wszystkie długi. Nie pozwolono nam jednak wynieść ani jednej monety poza tym, co jest niezbędne do przetrwania…