Translate

piątek, 15 czerwca 2012

Z wizytą u Jowisza


Dom swój  budowałam blisko 20 lat. Kosztował mnie wiele wysiłku, wyrzeczeń a nawet poświęceń. Nie był  moim celem, realizowałam raczej marzenie  męża. Przechodził wiele etapów, wymagał trudnych decyzji, sprawiał, że często brakowało nam pieniędzy na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb, czasem wiatr hulał po pokojach bez okien lub dach przeciekał, ale ostatecznie udało się nam go zbudować. Jest obrazem naszego małżeństwa i rodziny, budowanej  z wysiłkiem cegła po cegle, wbrew dzisiejszym tendencjom, które w przypadku problemów i trudności skłaniają do rozstań i szukania łatwiejszych dróg. Trochę na wyrost w stosunku do potrzeb, niezbyt dokładnie wykończony i umeblowany, ale położony w pięknym ogrodzie na skraju lasu w bezpiecznej odległości od dróg, innych zabudowań i ogólnie cywilizacji. Dom. Wytchnienie.
Przez kilkanaście lat jednak nie mieliśmy wakacji, po prostu nie wyjeżdżaliśmy nigdzie, nawet nad Bałtyk, na Mazury, do innych miast.  Bo po co, skoro tu jest tak pięknie? Zwykle nie było nas zresztą na to stać. Moje Słońce w Strzelcu znosiło wyrzeczenia z godnością, całą energię ładując w marzenia o sukcesach scenicznych i w studiowanie astrologii. Ułatwiał mu to trygon z  Uranem w Lwie. Niewidoczne, ukryte w promieniach Słońca Księżyc  i Merkury i tak niewiele miały do powiedzenia, bo nie mogły się przebić. Ale Wenus w Strzelcu cierpiała katusze, ograniczona bliskością surowego Saturna. „Ojej – wołała – ja chcę na wakacje! Za granicę, do innych krajów, poznawać obce kultury, zwiedzać kościoły i starożytne miejsca kultu – jęczała”. Saturn, acz niechętnie, po wielu latach powiedział w końcu: „No dobrze…ale na krótko i niezbyt często”. Wenus pomyślała: „Dobre i to” i tak zaczęły się nasze podróże. Odkryliśmy z mężem nową  pasję, coś co nas łączy, wspólny mianownik dojrzałego wieku.
Ten przydługi wstęp służy temu, żeby opowiedzieć zdarzenie z naszego ostatniego wyjazdu, które wydaje mi się dobrym początkiem  mojego nowego bloga.
Last minute w maju pozwoliło nam za 1/3 ceny znaleźć się na Krecie dokładnie w momencie, kiedy mój patron - władający Strzelcem Jowisz, planeta podróży i wyższej wiedzy, w koniunkcji  ze Słońcem w Byku przechodziły przez ascendent, wyznaczając czas na osobiste doświadczenie ich energii.
Chociaż Jowisz zwykle wszystko ułatwia ja nie mam tak dobrze, bo z urodzenia wybrał sobie mało przyjazne miejsce, więc wędrując po moim osobistym kosmogramie niesie ze sobą informację, że nie dostanę tyle, ile bym chciała. Już na lotnisku poczułam, że poprzedni dzień, spędzony głównie w aucie z klimatyzacją włączoną na najwyższe obroty z powodu niespodziewanego żaru, lejącego się z nieba, zaowocował bólem gardła i infekcją z tendencją do rozwoju. Niezły początek wymarzonej podróży! Na Kretę lecieliśmy po raz drugi, zauroczeni jej klimatem, wspaniałymi zabytkami, wielowiekową historią, cudownymi plażami i malowniczymi  górami. Tym razem na pobyt wybrałam okolice Chanii, miasta które pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Wenecka zabudowa, domy na wybrzeżu odbijające się w wodzie, kręte i wąskie uliczki, wymieszanie kultur, atmosfera krzyżujących się energii z całego świata pozostawiły w nas poczucie niedosytu, więc bardzo chcieliśmy tam wrócić.


Wylądowaliśmy na lotnisku w Chanii, przywitani łagodnym słońcem i przyjemnym wiatrem, jak na maj przystało. Hotel okazał się wspaniały, położony w przepięknym ogrodzie, pełnym kwitnących róż. Mimo rozwijającej się infekcji od razu poczułam się lepiej. Już następnego dnia zaplanowaliśmy, że pojedziemy w góry. Uległam prośbom, a wręcz naciskom mojego męża, marzącego już od  poprzedniego pobytu o oryginalnym kiju pasterskim w kształcie pastorału, na którym opierają się kreteńscy górale, żeby odpocząć lub pomedytować.  Krzysztof zobaczył taką laskę, kiedy zwiedzaliśmy klasztor Moni Arkadii i  w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w wiejskiej tawernie. Właściciel powiedział, że można ją  kupić tylko w Agios Mamas, wiosce położonej wysoko w górach. Ponieważ wtedy odmówiłam wyprawy tym razem obiecałam że się tam wybierzemy.  Po Krecie jeździ się okropnie – to znaczy widoki są oczywiście wspaniałe, ale drogi  kręte, wąskie,  często niczym niezabezpieczone, wiodą nad przepaściami  a mimo to wszyscy się wyprzedzają, nie widząc co jest za zakrętem. Koszmar! Adrenalina skacze raz za razem ale też trudno zapomnieć  taką wyprawę.


Znaleźliśmy na mapie Agios Mamas, okazało się, że to mało uczęszczana i rzadko odwiedzana przez turystów wioska na granicy Gór Idy,  oddalona ok. 30 km od Jaskini Idy,  do której ściągały pielgrzymki już w epoce brązu. Według starożytnych mitów w tym miejscu przyszedł na świat Zeus – tak w każdym razie mówi tradycja.  Wyjechaliśmy wczesnym rankiem, ja byłam po nieprzespanej nocy, bo katar, nadmiar wrażeń i mocna kawa trzymały mnie przytomną i w alercie przez wiele godzin. Droga wiła się, ale dopóki biegła wzdłuż wybrzeża nie było tak źle, kiedy jednak wjechaliśmy w góry coraz bardziej żałowałam, że dałam się namówić na tę eskapadę. Z nosa mi się lało, gorączka łapała, humor coraz bardziej się pogarszał, ale nie było już sensu wracać. Po drodze w malej wiosce o dźwięcznej nazwie Episkopi natrafiliśmy na ruiny średniowiecznej świątyni z VIII wieku, z ledwo widocznymi wspaniałymi freskami na suficie, miejsce było przepełnione magicznym klimatem i to trochę poprawiło mój nastrój.  Wreszcie dotarliśmy do Agios Mamas, przejechaliśmy senną i pustą ulicą, bo była pora sjesty i zatrzymaliśmy się na małym placu, z którego droga się rozwidlała w dwóch kierunkach. 



Co dalej? Nie wiem co sobie wyobrażaliśmy - że na środku wsi będzie sklep z laskami, w którym łatwo i bezproblemowo uda się kupić wymarzony przedmiot? Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że nie tylko nie wiemy gdzie szukać wytwórcy kijów, ale nawet nie mamy kogo i jak o to zapytać. W środku czegoś, co mogło być miejscową taverną siedzieli  mężczyźni, przypatrywali się nam ze zdziwieniem i pewną dozą zaciekawienia. Zaglądając do kieszonkowego słownika mąż usiłował wytłumaczyć czego szuka. Po wielu trudach wreszcie zrozumieli, że chcemy bastuni, zwaną również verga, każdy z nich miał taką, ale za żadne pieniądze nie godzili się ich sprzedać. Jeden z nich, wyraźnie złośliwy, powiedział, że odda swoją  ale za… 150 euro. W końcu odesłali nas do innej wsi, w której rzekomo jest jakiś wytwórca. Mówią, że niektórzy Kreteńczycy odbierają turystów jako kolejnych okupantów. Coś w tym jest, bo mężczyźni z tawerny wyglądali jak żywcem wyjęci  z opowieści o dzielnych partyzantach, broniących wyspy. Byłam wściekła, chciałam zamordować mojego męża, który nie zamierzał się poddawać w poszukiwaniach upragnionego skarbu. Nie pytajcie mnie dlaczego ten kij pasterski był dla niego tak ważny, nikt tego nie wie, nawet On sam. Modliłam się aby znalazł się ktoś, kto by nam ułatwił zrealizowanie tej dziwnej misji i pozwolił mi wrócić na wybrzeże, gdzie poczułabym się komfortowo i bezpiecznie. Prosisz – masz! Wyjeżdżaliśmy już, kiedy na skraju wioski zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby zapytać  jak dojechać do tej Zoniany, w której podobno ktoś robi  laski. Kobieta w nieokreślonym wieku zajęta była zbieraniem oliwek, u jej stóp kręciły się świnie i kury. Na nasze pytanie zareagowała dziwnym rodzajem paniki, rzuciła się w głąb ogrodu, krzycząc: „Peter!”. Po chwili wyszedł do nas mężczyzna średniej postury o ogorzałych policzkach, jak się później okazało prawdziwy Grek Zorba i płynną angielszczyzną zapytał czego szukamy. „O Jowiszu! – pomyślałam – dzięki Ci za tego człowieka, który stanął na naszej drodze!”  Gdy usłyszał czego szukamy zdziwił się i zapytał po co chcemy jechać do Zoniany, skoro tutaj, w Agios Mamas,  mieszka mistrz, który wytwarza znakomite bastuni  i jeśli mamy ochotę to On nas tam zaprowadzi. Humor od razu mi się poprawił, z ulgą pojechaliśmy za przewodnikiem, który wsiadł do samochodu i po przejechaniu dosłownie kilkunastu metrów zatrzymał się przed skromnym, ale bardzo przyjemnym domkiem.  Pomimo że nadal była pora sjesty głośno zawołał gospodarza. Do  ogrodu wyszedł nieduży mężczyzna o pogodnym wyrazie twarzy a tuż za nim życzliwie uśmiechnięta  żona z maleńkim dzieckiem na ręku, najwyraźniej wnukiem. Natychmiast na stole pojawiła się wódka raki, suszony chleb, który moczy się w wodzie (okazał się być jedną z pyszniejszych rzeczy, jakie w życiu jadłam), tradycyjny ser, pieczona ryba, duszone w oliwie karczochy, bakłażany i ziemniaki, kruche ciasteczka i herbatniki – słowem czym chata bogata. Byłam wzruszona szczerą gościnnością tych przemiłych, prostych ludzi. Laska się znalazła, a jakże, taka o jakiej marzył mój mąż i w cenie do przyjęcia.  Rozmawialiśmy każdy w swoim języku, to znaczy ja z mężem po polsku, z Peterem po angielsku a oni ze sobą po grecku, ale wszyscy doskonale się rozumieliśmy. Zapytałam naszego jowiszowego wybawiciela z kłopotu skąd u niego taka znakomita znajomość angielskiego – okazało się, że przez 15 lat mieszkał w Australii,  tańczył w greckim zespole ludowym, ale w końcu wrócił w rodzinne strony, ożenił się z Rosjanką, której córka  mieszka w Moskwie i śpiewa w Operze.  Moja córka jest reżyserem operowym, więc  wszystko nagle wydało mi się jakieś nierzeczywiste… Wymieniliśmy numery telefonów, zapisałam adresy, żeby przesłać robione w trakcie biesiady zdjęcia.


Na zakończenie  radosny  i rumiany od wypitej raki „Grek Zorba” zaprosił nas do swojego domu. Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które było jednocześnie salonem, sypialnią, kuchnią, jadalnią i gabinetem a na środku wisiał ogromny czerwony worek bokserski. „Grecka cepelia” – szepnął mąż. Gospodarz chciał jeszcze częstować nas winem, gościłby nas  może do rana, gdyby nie moje stanowcze stwierdzenie, że na nas już czas.

Całe zdarzenie było urocze i zdecydowanie poprawiło mi nastrój, ale to nie koniec  historii. Mój mąż wzruszony poświęceniem i determinacją, jaką wykazałam się realizując jego ( irracjonalne z mojego punktu widzenia ) pragnienie, chciał mi to jakoś wynagrodzić i wymyślił sobie, że na pewno marzę o tym, żeby dotrzeć do Jaskini Idy, hipotetycznego miejsca narodzin Zeusa, czyli krótko mówiąc Jowisza, będącego przecież  władcą  5 ważnych planet w mim horoskopie. Dla astrologa to rzeczywiście ważne, ale ja byłam zmęczona, chora i niewyspana…wypite raki podniosło mnie jednak na duchu i postanowiłam zaryzykować – w końcu to tylko kolejne 30 km., pomyślałam, wydaje się, ze blisko. W ciągu najbliższej godziny gorzko pożałowałam swojej decyzji. Jechaliśmy coraz wyżej i wyżej, drogą na skraju przepaści, minęliśmy Zonianę i Anogię, dalej okolica już była całkowicie wyludniona, miałam cały czas duszę na ramieniu, zwłaszcza że wypity alkohol powoli przestawał działać  i tracił swoją znieczulającą moc…
Wreszcie dojechaliśmy na parking  przed taverną, która o tej porze roku była całkowicie opuszczona i zamknięta. Zaparkowaliśmy obok jedynego samochodu, jaki tam stał.  Czułam się jakbyśmy byli sami we Wszechświecie, więc pojazd, świadczący o  czyjejś jeszcze obecności  poprawił mi samopoczucie i sprawił, że łaskawiej spojrzałam na otaczające nas piękno krajobrazu. Przed nami rozpościerał się Płaskowyż Nida, za nim dostojne góry w zimowej jeszcze gdzieniegdzie szacie, opromienione słońcem, wychylającym się zza chmur. Było cicho i niezwykle…być może dlatego zdobyłam się na ostatni już w tym dniu  wysiłek (w każdym razie miałam taką nadzieję) i postanowiłam wspiąć się pieszo do Jaskini Idy, skoro już tak daleko dotarłam.  W przewodniku napisali, że to 15-minutwy spacer. Akurat! Chyba biegiem! Z mozołem wspinaliśmy się dobre pół godziny, nie spotykając nikogo po drodze. Szłam i szłam, było  coraz zimniej, muszki oblepiały mi oczy, uszy, wszystkie odkryte części ciała, miałam wrażenie, że chcą mnie zjeść, nie można się było od nich uwolnić. W końcu dotarliśmy na sam szczyt a tam…okazało się, że nic nie ma – jaskinia była zasypana śniegiem.



Usiadłam załamana. Oto kwintesencja mojego życia – pomyślałam.  Czułam się rozczarowana, zła, zmęczona. Postanowiłam jednak porozmawiać z moim patronem, skoro już zdobyłam się na  wysiłek, żeby tu dotrzeć. „Jowiszu – mówiłam z wyrzutem do Niego w duchu  –czemu tak niewiele mi dajesz? Przecież jesteś szczodry a mnie głównie przynosisz długi. Musiałeś umiejscowić się w właśnie w Skorpionie?”. „Zbyt wiele poświęcasz, marnujesz energię – usłyszałam - dałem Ci głęboki wgląd w ludzką naturę, umiejętność  rozpoznania własnych emocji i przekazania ich innym, zdolność do współodczuwania i zrozumienia, czy to tak mało? Masz szansę uzyskać mądrość, staraj się”. Zawstydziłam się. Moje pragnienia były natury materialnej, a tu proszę – archetypowy Mędrzec i Nauczyciel przypomniał mi, że zostałam obdarzona wystarczająco hojnie, tylko może korzystać z tego nie w pełni potrafię…Poczułam się nagle uspokojona, jak po wizycie w starym kościele, cerkwi czy klasztorze, które zwiedzam z lubością i zaangażowaniem, bo czuję w tych miejscach energię, zbierającą  się przez stulecia a nawet tysiąclecia. Chęć zamordowania  małżonka, który mnie tu przywiódł, znacznie osłabła. Może o to właśnie chodziło. Wysiłek miał mi uświadomić, że nie ważne jak wysoko zajdę i ile mnie to będzie kosztować trudu, w ostatecznym rozrachunku pozostanę tą samą osobą, która rozpoczęła wędrówkę. W końcu to sama Droga się liczy a schodząc ze szczytu (bo przecież innej drogi nie ma) będę bogatsza o doświadczenia, które pomogą mi przetrwać.

W drodze powrotnej patrzyłam  z obojętnością na otwierające się przed naszymi oczami przepaście i zdradliwe zakręty.  Podczas kiedy mój mąż kurczowo ściskał kierownicę ja oddawałam się cichej medytacji. Czułam opiekę i wsparcie Jowisza, który przecież towarzyszy mi stale. W duchu widziałam Go jako symbol duchowości jako takiej, Boga objawiającego się pod każdą postacią w zależności od wyznawanej religii. Dla jednych będzie to Jahwe, dla innych Chrystus, jeszcze inni nazwą Go Buddą, Brahminem czy Mahometem – każdego będzie reprezentował Jowisz w naszym horoskopie. Odwieczna mądrość  i duchowy autorytet, prawa boskie ( w przeciwieństwie do ludzkich, którymi zarządza Saturn) to właśnie domena  Jowisza.  Szlachetny i  szczodry bez umiaru potrafi jednak ciskać gromy tam, gdzie jego prawa nie są przestrzegane a byt własny lub innych zagrożony. Nieustraszony obrońca sprawiedliwości stanie do walki jeśli zajdzie taka potrzeba. Oślepi błyskawicą, przytłoczy gromem, będzie raził piorunami, ale gdy burza emocji minie okaże wspaniałomyślność . Ten archetypowy obraz Boga sprawiedliwego, pełnego miłości i współczucia  a jednocześnie zdolnego niszczyć w akcie słusznego gniewu  jest wspólny wszystkim kulturom.  Obraz Chrystusa wyganiającego kupców ze świątyni bożej to właśnie Jowisz w działaniu. Podobne cechy  wykazują też ludzie z silnie zaznaczonym Jowiszem w horoskopie. Tryskają energią, gotowi obdarzyć nią każdego, kto akurat jest w potrzebie, ich cele są szlachetne a optymizm niczym nieograniczony. Niezdolni do działań pokrętnych i ukrytych pozbawieni są przebiegłości i sprytu, potrafią jednak zareagować otwartym gniewem, gdy dostrzegą, że gdzieś zagrożona jest sprawiedliwość. Jeżeli kogoś zabiją to w afekcie a nie z premedytacją. To urodzeni  nauczyciele, obrońcy uciśnionych, adwokaci, duchowni, wielcy podróżnicy oraz ogólnie ludzie, którzy zostali wyniesieni na szczyty przez innych a sukces osiągnęli  nie tyle dzięki uporczywemu wspinaniu się po szczeblach kariery, co jest domeną  Saturna, ile dzięki swej wiedzy, talentom, sile osobowości , wspaniałomyślności i fartowi, który jest wyrazem bożego błogosławieństwa.
Najbliższej nocy mój mąż miał sen. Śniło mu się, że staliśmy przed wejściem do jaskini o On zawołał moje imię wraz z deklaracją miłości. Nagle śnieg stopniał a z wnętrza jak z rogu obfitości wysypała się nieograniczona ilość złotych monet. Zgłosiliśmy ten fakt władzom, które dziękowały nam w imieniu całej Grecji,  że uratowaliśmy naród od bankructwa a dzięki skarbowi, który znaleźliśmy będą mogli spłacić wszystkie długi. Nie pozwolono nam jednak wynieść ani jednej monety poza tym, co jest niezbędne do przetrwania…

6 komentarzy:

  1. Elu Kochana, witaj! Oto cała Ty, cudownie znowu chłonąć Twoje słowa, mądrość, radość, umiejętność znalezienia ścieżki w ciemnościach nieba, jasnej planety, gwiazdy, prawdy. Przez moment widziałam siebie zmagającą się z domem, wciąż do wykończenia, chyba że mnie wcześniej wykończy :), marzenie też nie całkiem moje, a przecież jednak w nim jestem i już bym nie chciała go oddać. No może czasami za cudny, gorący urlop, ale dokąd wtedy wracać? Elu, dziękuję za tyle wspaniałych myśli i cudnie znowu być blisko Ciebie. Całuję mocno. Powodzenia w nowym miejscu!

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj w moich nowych progach Małgosiu, jak wspaniale, że jesteś:-))) Czasem człowiek musi zamknąć za sobą jakieś drzwi, ale ja wciąż jestem tą samą osobą, chociaż bogatszą w doświadczenia:-) Przytulam Ci całym sercem:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj Elu:-) Gratuluję Ci nowego bloga. Twoją opowieść przeczytałam z wielkim zainteresowaniem. Pozdrawiam i życzę wszystkiego dobrego w nowym miejscu:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Genevieve :-)) W Twoich nowych progach jest naprawdę przepięknie:-))) nie komentuję, ale odwiedzam. Serdeczności:-))

      Usuń
  4. Witaj Elu! Cholera, zazdroszczę Ci, bo pióro lekkie i opowieść fantastyczna. Czytając byłem tam razem z Wami! Ściskam Ciebie i Krzysztofa baaaardzo. Karoline też, choć ostatnio jakoś ani słowem się nie odzywa... Kissy wielkie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Michale jak miło, ze wpadłeś!! Dzięki za uznanie, szczególnie od takiego znawcy :-))My też Was ściskamy:-) Jeśli chodzi o Karolę to aktualnie w Anglii znowu a potem we Francji, ale mi się rozjeżdża to dziecko :-) Dobre, ona też mówi, że o niej zapomniałeś, bo się nie odzywasz :-))Kiss

      Usuń